Wywiady i inspiracje

Planujesz remont lub na nowo aranżujesz swoje mieszkanie? Zobacz remontowe inspiracji oraz porady jak zaaranżować mieszkanie aby nie popełnić żadnego błędu.

Wywiady i inspiracje

Magdalena Kwietkiewicz, YES: Wystarczy jeden krok

foto: materiały prasowe Yes Biżuteria Gdyby cała gospodarka funkcjonowała według tych samych zasad, co firmy rodzinne, żylibyśmy w spokojniejszym świecie. I z pewnością bezpieczniejszym. O sposobie działania firm rodzinnych w kontekście raportu „Polacy o firmach rodzinnych 2015” opowiada Magdalena Kwiatkiewicz, współwłaścicielka firmy Yes Biżuteria.   Tytuł raportu opracowanego na zlecenie Fundacji Firmy Rodzinne to „Koniec mitu prywaciarza”. Co się wydarzyło w ostatnich latach, że możemy doświadczać teraz takiej zmiany myślenia w społeczeństwie? Rzecz w tym, że nic się nie wydarzyło – i oby tak dalej. Mamy szczęście, że w obecnych czasach możemy spokojnie żyć i uczciwie pracować. Mit prywaciarza powstał w czasach PRL-u, kiedy działalność gospodarcza – mówiąc delikatnie – nie była mile widziana przez władzę. I ludzie ulegali opinii, którą władza lansowała, tym bardziej, że widzieli, jak bardzo prywaciarze kombinują, jak by tu sobie poradzić w mało sprzyjających warunkach. Teraz, na szczęście, można osiągnąć sukces bez kombinowania i załatwiania. Oczywiście ludzie, którzy wolą taki sposób prowadzenia biznesu nadal będą funkcjonować. W moim odczuciu jednak dziś to mało znaczący margines w zestawieniu z tymi, którzy po prostu uczciwie pracują. Przez 25 lat wolnej Polski obserwowaliśmy, jak ludzie miesiąc po miesiącu zapracowują na swój sukces w absolutnie przejrzysty i niebudzący niczyich wątpliwości sposób. A zatem wystarczy być pracowitym i zaradnym, żeby osiągnąć sukces. Ci, którzy chcieli to zrobić w sposób przebiegły, zostali zepchnięci do marginesu. Czy chce Pani przez to powiedzieć, że żyjemy w spokojnych czasach? W porównaniu z czasami PRL-u z pełnym przekonaniem można powiedzieć, że jest teraz spokojnie. Chcę natomiast podkreślić, że tak jest, ponieważ zasady są dostatecznie stabilne i przejrzyste – nie trzeba się martwić, że zaraz się zmienią, albo że ktoś będzie je umyślnie interpretował na naszą niekorzyść. Oczywiście, jeśli obecnie ktoś chce kombinować, to będzie to robił, ale prędzej czy później spowoduje to stres, nieprzespane noce, ciągły strach, że coś się nie uda. Obserwowałam już wielu takich ludzi i nigdy nie kończyło się to dla nich dobrze. Lepiej jest pracować w spokoju. Nie znam praktycznie nikogo, kto mając alternatywę spokój a stres, dobrowolnie wybiera ten drugi – nawet przy dużej premii za ryzyko. A zatem firmy rodzinne nie ryzykują? Jest dokładnie tak, jak Pan mówi. Pracujemy w nieco mniejszym tempie, z mniejszym ryzykiem, za to jesteśmy pewni swego. Nie ma konieczności pędzić tak mocno, żeby wyprzedzać rynek o dwa kroki. Czasem wystarczy tylko jeden. Tym bardziej, kiedy możemy postawić ten krok bardzo pewnie. Nie spieszymy się, więc możemy przykładać większą wagę do szczegółów, co z kolei przekłada się na lepszą jakość dla klientów. No właśnie – jakość i solidność to dwie cechy, które przypisują firmom rodzinnym konsumenci, a sami przedsiębiorcy rodzinni mocno się z tym utożsamiają. Zupełnie mnie to nie dziwi. Nie możemy sobie pozwolić na wytwarzanie wyrobów słabej jakości, bo naszym priorytetem jest trwałość biznesu. Jeśli zaczniemy robić buble, klienci do nas po prostu nie wrócą. Jeśli chcemy być poważni i prowadzić firmę z myślą o dzieciach i wnukach, zawsze musimy sobie zadawać pytanie: i co dalej?. To nas odróżnia od korporacji, które nie zawsze to pytanie stawiają. Trzeba szybko wykazać zysk – wykazują. Szybko ograniczyć koszty – ograniczają. Zarząd wypełnia zadania zlecone przez właścicieli – którymi często bywają bardzo rozproszeni akcjonariusze, nie wybiega wyobraźnią poza ramy swojej kilkuletniej kadencji, co ma często poważne konsekwencje. To nie jest odpowiedzialny biznes. My nie podejmujemy takiego ryzyka. Dzięki temu dajemy gospodarce stabilność. Gdyby cała gospodarka funkcjonowała w zgodzie z zasadami, które wyznają firmy rodzinne, żylibyśmy w dużo spokojniejszym świecie, i z pewnością bezpieczniejszym. Przynajmniej z ekonomicznego punktu widzenia. Ograniczanie ryzyka i zapewnienie przetrwania to podwaliny gospodarki. Skoro mówimy o dzieciach i wnukach, to czy możemy powiedzieć, że wraz z mitem prywaciarza kończy się też mit syna szefa? Jak zostali przyjęci w firmie Pani syn i bratanek, którzy stosunkowo niedawno dołączyli do zarządu? Na pewno nikt nie próbował ich na siłę głaskać (uśmiech). Pracownicy przyjęli ich życzliwie i jednocześnie powiedzieli im o wszystkich niedociągnięciach, słabszych decyzjach i potknięciach, które im się przydarzyły. Chcę przez to powiedzieć, że pracownicy Yes są absolutnie świadomi sukcesji. Wiedzą, że ona nastąpi i nie mają na to wpływu. Natomiast zdają sobie sprawę, że jeśli firma tego nie przetrwa, to być może z tego powodu, że na początkowym etapie całego procesu ktoś nie dał dostatecznego wsparcia sukcesorom. A jak Pani ocenia współpracę z rodziną? Polacy uważają, że członkowie rodziny to dobrzy partnerzy biznesowi. Czy doświadczenie to potwierdza? Jesteśmy na rynku już ponad 30 lat, więc odpowiedź sama się nasuwa. Gdyby było inaczej, to pewnie już dawno temu odechciałoby się nam pracować. I wspólnie – w piątkę – pilnujecie, żeby produkty były dobrej jakości? To akurat moje zadanie (uśmiech). Skądinąd bardzo przyjemne. Taki przypadł mi udział w zarządzaniu firmą. A podzieliliśmy się po prostu różnymi obszarami firmy, żeby sobie nawzajem niepotrzebnie nie wchodzić w drogę. Brat zajmuje się marketingiem i PR, mąż finansami, ja produktem i sprawami handlowymi, a synowie – rozwojem firmy. To zapewnia nam sprawną pracę, dobre efekty i przekłada się na dobre produkty, a tego nic nie zastąpi. I klienci faktycznie chcą płacić więcej za dodatkową jakość – jak deklarują w raporcie Fundacji Firmy Rodzinne? Różnie z tym bywa. Łatwo jest coś zadeklarować, kiedy akurat nie stoimy przy ladzie i nie płacimy za kupowane produkty. Na pewno nie wszyscy chcą płacić więcej, ale mam wrażenie, że ta grupa osób, które doceniają jakość, zaczyna coraz szybciej rosnąć. Ludziom żyje się coraz lepiej, więc nie patrzą już tylko na cenę. Oczywiście cena też jest ważna – nawet jeśli jest wyższa, nie może być za wysoka. Podkreślanie rodzinności firmy pomaga w relacjach z klientami? W relacjach B2B – zdecydowanie tak. Kiedy mówię, że jesteśmy firmą rodzinną, to już nie muszę udowadniać całej masy rzeczy. Wystarczy, że potwierdzę kompetencje i profesjonalizm, ale nie muszę już demonstrować zaangażowania, wiarygodności czy właściwego podejścia do pracowników. Ci ostatni zresztą często podkreślają wyjątkową atmosferę, jaka u nas panuje. Wiem, że nasi managerowie z kilkunastoletnim doświadczeniem odmawiają na finansowo korzystniejsze oferty, bo nie chcą tego stracić. A czy daje się zauważyć, że działania takich podmiotów jak Fundacja Firmy Rodzinne pomagają edukować...
Wywiady i inspiracje

Biznes w krainie danych. Dark Data & Dirty Data

Mroczne i brudne dane spędzają sen z powiek analitykom i marketerom, sabotując ich żmudną pracę. Problem jest poważny, ponieważ około 90% danych w internecie to Dark Data, a blisko 10% wszystkich danych w mediach społecznościowych – to z kolei Dirty Data.
Marek Kondrat wina
Wywiady i inspiracje

Marka to nie wszystko. Rozmowa z Markiem Kondratem

Marek Kondrat, fot. Tomek Sikora Tym razem na naszych łamach gościmy człowieka, którego chyba nikomu nie trzeba bliżej przedstawiać. Marek Kondrat, czyli mówiąc krótko, ikona polskiej sceny filmowej. W rankingu magazynu „Forbes” przedstawiającym najcenniejsze gwiazdy polskiego show-biznesu od lat zajmuje czołowe lokaty. Choć można się zastanawiać, czy przy dzisiejszej dewaluacji słowa „gwiazda” nie jest to dla niego deprecjonujące. Dla wielu firm jest wymarzonym ambasadorem. Niestety – nieosiągalnym. Związany jest z jedną marką z branży finansowej, a staż tego związku potwierdza tylko, że w swojej roli sprawdza się znakomicie. Choć w powszechnej świadomości występuje jako aktor, sam o sobie mówi, że czuje się bardziej handlowcem i winiarzem. Wino to zresztą jego pasja, której oddaje się, zarządzając i rozwijając własną firmę specjalizującą się właśnie w handlu winami. Wiem, że już dawno ogłosił Pan zakończenie kariery aktorskiej, ale muszę zacząć naszą rozmowę od tego pytania: czy czuje się Pan aktorem spełnionym? Zamknąłem ten etap życia. Świadomie i zgodnie ze swoim stanem ducha. Wiele osób, które pokochały Pana talent aktorski, nie może pogodzić się z faktem, że tę część swojego życia zamknął Pan definitywnie. Mówił Pan w wywiadach, że nigdy nie żałował tej decyzji, ale czy nie zostawia Pan sobie żadnej furtki? Nie. Jestem już kimś innym i zmienił się też świat wokół mnie. To całkiem naturalne. Zaczęliśmy naszą rozmowę od wątku aktorstwa, ale już od wielu lat Pana twarz kojarzy się Polakom… z oszczędzaniem i pieniędzmi. To głównie zasługa długiej i owocnej współpracy z jednym z banków. Próżno szukać w polskim show-biznesie celebryty, którego wizerunek jest tak mocno spójny i związany z jedną marką. Większość rozmienia się na drobne: dziś reklama chipsów, jutro leku na zgagę. Pan nie poszedł tą drogą. Dlaczego? Propozycji z pewnością nie brakowało. Mój związek z Bankiem ING trwa już ponad 16 lat – to nie jest tylko relacja handlowa, to jest także, a może przede wszystkim, więź międzyludzka. Oprócz występów w spotach reklamowych uczestniczę też w dorocznych konferencjach, na których spotykam się z ponad tysiącem pracowników Banku, odwiedzam regionalne oddziały Banku i spotykam się ze strategicznymi klientami każdego regionu. A hasło kampanii: każdy sposób na życie jest dobry, a najlepszy jest Twój, jest tożsame z tym, co sam powtarzam, opowiadając o winie. Ale ma to przełożenie na życie w ogóle – najlepsze jest to wino, które nam smakuje. Jeśli potrafimy rozpoznać swoje preferencje, w dowolnej dziedzinie życia, jeśli mamy na to życie pomysł, to już jest jesteśmy na bardzo dobrej drodze. Pana pierwsze doświadczenia z biznesem do dzisiaj często pokazywane są jako przykład tego, że znane nazwiska i sława nie zawsze przekładają się na biznesowy sukces. Czego nauczył się Pan, działając przy projekcie sieci restauracji Prohibicja? Przede wszystkim, żeby już nigdy nie otwierać restauracji. A mówiąc poważnie, gastronomia to piekielnie trudna dziedzina wymagająca pracy na trzy etaty – zapewniam o tym wszystkich, którym wydaje się, że tak fajnie mieć swoją knajpkę i zaprosić do niej znajomych. Poza tym nauczyłem się, że marka to nie wszystko. Mając szyld ze znanym nazwiskiem, może łatwiej przykuć uwagę, ale jeśli nie stoi za tym najwyższa jakość produktu i usługi, to ani Linda z Kondratem, ani Marylin Monroe nie pomoże. Prohibicja działała w systemie franczyzowym, który był wtedy niesłychanie innowacyjny, a co za tym idzie, nie mieliśmy pojęcia, jakie zagrożenia się z nim wiążą. Czy te doświadczenia mają przełożenie na biznes, który prowadzi Pan dzisiaj? Rzeczywistość lat 90. i ta obecna to przecież zupełnie inne światy. Naturalnie. Dziś dla naszych franczyzobiorców mamy grubą księgę wzajemnych zobowiązań, które pozwalają uniknąć wielu nieporozumień. Jeśli ktoś chce prowadzić biznes pod naszym szyldem, musi spełniać pewne kryteria i musi wiedzieć, co w zamian dostanie oprócz samej „gęby”. A realia są inne, bo ludzie mają inne możliwości i inne oczekiwania. Jeździmy po całym świecie, widzimy, jak wyglądają restauracje czy bary we Włoszech, w Hiszpanii, więc jeśli ktoś oferuję „prawdziwą włoską pizzę”, to potrafimy go z tej „prawdziwości” rozliczyć. I to jest wspaniałe! W jednym z wywiadów powiedział Pan: Musiało minąć wiele lat, zanim odnalazłem swoją pasję. Nie żałuję ich, to dla mnie proces naturalny. Coś musiałem przeżyć, coś zrozumieć, by móc określić swoje potrzeby na tzw. jesień życia. Gdyby można było cofnąć czas i miałby Pan tę wiedzę i zrozumienie, które ma Pan dzisiaj, czy jest coś, co by Pan zmienił, czy raczej zostawił bieg wydarzeń samemu sobie? Jestem szczęśliwy tu i teraz, a skoro przywiodło mnie do tego wszystko, co przeżyłem, to niczego bym nie zmienił. O tym, że związał Pan swoje życie z winami, powiedziano już wiele. Zaryzykuję stwierdzenie, że jest Pan najbardziej znanym krzewicielem winiarstwa w Polsce. Proszę mnie poprawić, jeśli się mylę, ale wydaje mi się, że obecna marka Kondrat Wina Wybrane to projekt, który rozwija Pan bardziej z pasji niż z pobudek biznesowych? To nie tak. Oczywiście, wino jest moją pasją, ale firma Kondrat Wina Wybrane jest całkowicie profesjonalnym przedsięwzięciem, w którym nie ma miejsca na biznesową dezynwolturę, niezależnie od tego, czy jest moim jedynym źródłem dochodu, czy nie. Czyta nas sporo przedsiębiorców. Informacja o tym, że rozwija Pan sieć sklepów pod własną marką na zasadzie franczyzy, pobudza do zadania sobie pytania: czy to realny sposób na biznes, czy bardziej pewien styl życia? A może da się połączyć jedno z drugim? Mówiąc wprost, czy na winie da się w Polsce zarobić? Odpowiadając wprost: da się, ale trzeba się przy tym bardzo napracować. Ale chyba ze wszystkim tak jest, nieprawdaż? Lubi Pan zaskakiwać. Zazwyczaj franczyzodawcy zachęcają potencjalnych partnerów biznesowych do swojej koncepcji. Pan na wstępie stara się ich od swojego konceptu odwieść. Czy to taki wysublimowany proces rekrutacji? Nie, to poczucie odpowiedzialności. Staramy się studzić często słomiany zapał niektórych chętnych, bo to nie jest sposób na szybki biznes. Jak Pan wcześniej zauważył, zajmowanie się winem to pewien styl życia. Wino jest produktem trudnym ze względu na swoje zróżnicowanie. Można równie dobrze kupić butelkę za 20, 200 czy za 2000 zł. Jeśli chodzi o segmentację klientów, to przepaść. W jaki sposób ustalał Pan swoją grupę docelową? Staram się nie myśleć tymi kategoriami. Marek Koterski zawsze powtarzał nam – swoim aktorom: grajcie na swoim poziomie, nie...
1 5 6 7 8 9 13
Strona 7 z 13