Mała firma w sieci

Syndrom pustej kartki

Julia Celer_Syndrom pustej kartki
fot. Linda Rose / unsplash.com
670wyświetleń

„Pisać każdy może, trochę lepiej lub trochę gorzej, ale nie o to chodzi, jak co komu wychodzi. Czasami człowiek musi, inaczej się udusi…” – parafrazując słowa słynnego utworu, wykonywanego przez wybitnego polskiego aktora Jerzego Stuhra – czyżby tak było w istocie? No to przekonajcie się sami.

 
[poranek – dzień pierwszy]
W porządku, wszystko mam już w zasadzie ogarnięte: firma zarejestrowana, siedziba jest, biuro rachunkowe jest, plan działań również. Teraz pozostaje tylko usiąść i napisać parę rzeczy, a mianowicie:

  • ofertę – żeby klienci poznali mój produkt,
  • teksty na stronę internetową – bo jednak w dobrym tonie jest mieć stronę,
  • parę artykułów na blog – by każdy widział, że działam,
  • wreszcie parę postów w mediach społecznościowych – bo przecież trzeba iść z postępem.

No to od czego zaczniemy? Może od krótkiego tekstu do zakładki „O mojej firmie”? Nie ma sprawy, pół godziny i będzie gotowy. Tylko wcześniej zaparzę sobie kawę. Będzie mi się lepiej myślało…
[pół godziny później]
Hm… może by tak coś zjeść? A może sprawdzić, co się zmieniło na Facebooku przez ostatnie trzydzieści minut? Albo zaczepić kogoś ze znajomych na Messengerze? No ale w sumie jaki to problem napisać kilka zdań o własnej działalności? Kto ma to wiedzieć lepiej ode mnie…? Dobrze, to zaczynam!
[pół godziny później]
„Zaczęło się od pewnej szczerej rozmowy pięć lat temu w kuchni mojej najlepszej przyjaciółki, Beaty. Pamiętam, jak siedziałyśmy nad kubkami parującego kakao…” – no, znakomity początek! Rasowy storytelling!
[dwie godziny później]
Tak mi się świetnie pisało, ale coś mnie odciągnęło. Już nie kojarzę, czy to był mój pies domagający się swych wieczornych praw, czy też syn niemogący rozwiązać zadania z matematyki, a może sąsiadka wpadła coś wydrukować. Wieczorem tyle się u nas dzieje… Najlepiej jak wrócę do pisania rano, ze świeżą głową.
[nazajutrz]
„Zaczęło się od pewnej szczerej rozmowy pięć lat temu w kuchni mojej najlepszej przyjaciółki, Beaty. Pamiętam, jak siedziałyśmy nad kubkami parującego kakao…” W sumie ciekawe, ale czy na pewno nadaje się na zakładkę „O mojej firmie”? Może raczej na blog? Zaraz, a co ja w ogóle chcę powiedzieć?
No właśnie, od tego należałoby zacząć – od ustalenia, co mam zamiar przekazać moim potencjalnym czytelnikom, i najlepiej wypisania sobie tego w punktach. Pomoże to uporządkować myśli i powstrzyma je przed wędrówkami w jakieś nieznane obszary. Oczywiście, jeśli ktoś nie lubi wypunktowywania, natychmiast uspokajam: nie jest to warunek sine qua non udanego tekstu. Można sporządzić listę haseł, wypisać słowa kluczowe, momenty przełomowe… sposobów jest wiele, a każdy równie skuteczny.
Kiedy już będę miała odrobioną lekcję z tego, o czym pragnę poinformować świat, spróbuję odpowiedzieć sobie na pytanie: do kogo mówię? To jest z kolei równoznaczne z ustaleniem moich potencjalnych klientów, czyli odbiorców moich produktu bądź usługi. Od tego bowiem będzie zależeć odpowiedź na kolejne pytanie, która de facto uwarunkuje cały mój przekaz: jak mówię?
Jeżeli jestem twórcą mebli z drewna, przy produkcji których nie wykorzystuję żadnych klejów syntetycznych, to już w zakładce informującej o mojej firmie mogę zawrzeć koncepcję powrotu do prostoty, do czystości, pierwotnego piękna. Moim adresatem będzie więc ktoś, kogo celem jest żyć zdrowo i zgodnie z naturą, a ja będę do niego mówić językiem jasnym i otwartym. Jeżeli trudnię się sprowadzaniem do Polski wybornej japońskiej whisky, będę kierować swoje wysmakowane słowa do osób skąpanych w luksusie na co dzień. Jeśli jestem natomiast projektantem damskiej odzieży hip-hopowej, opiszę siebie w sposób dość swobodny, aby wyluzowane dziewczyny nie musiały rozkminiać, czy trafiły pod właściwy adres 😊
[poranek – dzień drugi]
Mam już gotową zakładkę „O mojej firmie”, czas na następny krok – napisanie oferty. Teraz powinno pójść jak z płatka, znam przecież swoją usługę (swój produkt) jak nikt inny, mogę o tym rozmawiać godzinami. No tak, ale trzeba to przecież jakoś zakomponować… Nie, bez kawy się nie da! Zaraz wracam…
[godzinę później]
„Na początku było słowo…” – hm… tyle udało mi się z siebie wydobyć w ciągu ostatniej godziny. Siedzę teraz i wpatruję się w monitor, wsłuchując się w deszcz bębniący o parapet. Kawa już dawno odeszła w niepamięć, poczta sprawdzona po trzykroć, głód rozmów ze znajomymi na Messengerze zaspokojony. Nic nie stoi na przeszkodzie, aby pisać dalej… Ale ten deszcz tak bębni i stuka, stuka i bębni… Coraz chętniej daję się wciągnąć w te brzmienia i dźwięki, zamykam oczy, nasłuchuję…
I nagle coś się otwiera. Zaczynam pisać. Słowa skaczą po ekranie, wylewają się ze mnie strumieniem. Z chwili na chwilę powstaje coraz dłuższy tekst, metodycznie, a zarazem ciekawie i sprawnie opisuję to, czym się zajmuję, zwracam się do ludzi, których mogłoby to zainteresować, mówię do nich językiem, który zrozumieją z całą pewnością. Nie waham się ani chwili, bo wiem, że piszę tak, jak chciałam od samego początku. To jest moja oferta handlowa. I wreszcie – mam to!
Jak to się udało? Odkryłam, co pomaga mi się skoncentrować – deszcz właśnie. „A co, jeśli akurat nie będzie padało?” – zapytacie. Można go sobie wyobrazić albo włączyć „Dźwięk deszczu” na YouTubie. Efekt niemal ten sam.
[trzeba umieć sobie radzić]
Oczywiście są też inne sztuczki, na przykład – spanie. Porządny sen jest dobry na wszystko, to rzecz powszechnie znana. We śnie umysł oczyszcza się z tego, co przetworzył, regeneruje się, dzięki czemu tworzy się nowa przestrzeń do pracy mózgu. Czasem możemy się nawet obudzić z gotową treścią w głowie, wówczas wystarczy po prostu usiąść i zacząć pisać.
Wbrew pozorom nie każdemu służy kompletna cisza. Niektórym w koncentracji pomagają… dźwięki. Albo te dookoła, jak choćby jednostajne buczenie wentylacji, klikanie przeskakującej wskazówki zegara czy turkotanie kół samochodów na bruku, albo te, które wydajemy z siebie sami. Czyli kiedy gwiżdżemy, podśpiewujemy, nucimy. Pozostając jeszcze przez chwilę przy dźwiękach, warto wspomnieć o rejestrowaniu swojego głosu. To świetna metoda, aby pozbyć się różnych, nawet (z pozoru) najbardziej bezsensownych myśli i uporządkować te, które dobrze jest zachować. Słuchając potem nagrania, łatwiej o zachowanie dystansu do siebie i wyłuskanie z głowy pożądanych treści.
Szukając sposobów na rozbudzenie weny twórczej, nie można nie wspomnieć o ruchu. Jest to doskonała metoda na „przewietrzenie głowy”, i nieistotne, czy idziemy, biegniemy, jedziemy rowerem, czy też przemieszczamy się pociągiem, autem lub innym środkiem transportu. W ostatnim przypadku nie jesteśmy w tym ruchu czynni, ale wystarczy, że krajobraz za oknami się zmienia… Spróbujcie, rezultat murowany.
Osoby, które mają dobrze wyregulowany zegar biologiczny, mogą na kreatywną pracę, jaką niewątpliwie jest pisanie, przeznaczać czas swojej najwyższej efektywności. Jest prawie pewne, że wtedy właśnie powstanie długo wyczekiwany tekst.
Co takiego lubimy robić? Lubimy myśleć o przyjemnościach. Świat natychmiast staje się lepszym miejscem, my na wszystko patrzymy przychylniejszym okiem i pojawiają nam się w głowie obrazy… wystarczy przenieść je na papier…
Wyrzucanie tego, co w nas siedzi, zawsze pomaga, nie tylko przy pisaniu. Z chaosu może dzięki temu powstać uporządkowana, sensowna treść. Grunt, żeby się nie bać i pozwolić, aby długopis śmigał po kartce. Możecie się nieźle zdziwić, gdy później to przeczytacie 😊
Jak widzicie, sztuczek jest wiele, i z pewnością każdy znajdzie taką, która okaże się dla niego najskuteczniejsza. Najważniejsze, abyśmy mieli poczucie, że o to nam chodziło w tej pisaninie.

Dodaj komentarz